Wywiad na temat historii rugby pod Wawelem z założycielem naszej sekcji, Panem Krzysztofem Kaliszem, laureatem nagrody dla najbardziej wszechstronnego sportowca Krakowa oraz odznaczonym wieloma odznakami Polskiego Związku Rugby.
Kajetan Cyganik: Zacznijmy może od początków sekcji rugby w Juvenii. Skąd się wziął pomysł?
Krzysztof Kalisz: Pomysł wziął się z dwóch powodów. Pierwszym powodem była kończąca się kariera sekcji koszykówki w Juvenii i trzeba było czegoś „poszukać”. Po drugie,podczas wakacji zobaczyłem mecz Bułgaria – Rumunia w rugby i zaciekawiło mnie to, jako „Wariata Sportowego”. Po nici do kłębka i zorientowałem się, że jest u nas Związek i są rozgrywki. Na nasze szczęście, szefem „Ogniwa”, bo RzKS Juvenia podlegała wówczas pod tę federację sportową, był człowiek z zarządu Polskiego Związku Rugby, pan Michalik. On właśnie zasugerował nam, żebyśmy porozmawiali w związku, na temat założenia sekcji w Krakowie. W ten sposób pojechałem do Warszawy i zorientowałem się, jakie kroki trzeba podjąć. Najpierw należało oczywiście zebrać chętnych, no i oczywiście rozwiązać najważniejszy problem jakim był trener. Zasugerowano mi, że byłby taki człowiek w Bytomiu, bo to najbliżej Krakowa. I rzeczywiście pan Fikoczek wyraził chęć współpracy z nami. To było tak, że w okresie zawiązywania się, rozruchu sekcji, przyjeżdżał na każdy trening, trzy razy w tygodniu. Teraz trzeba było znaleźć chętnych do uprawiania tego sportu.
KC: Który to był rok?
KK: 1973, przed wakacjami. Wtedy wszystkie sprawy formalne były już załatwione i daliśmy klubowe ogłoszenie w gazetach, że poszukujemy kandydatów do gry w rugby. Na pierwszym treningu było nas dosyć dużo, no bo około dwudziestu paru, może nawet trzydziestu. W każdym razie zaczęło się to jakoś toczyć. Pan Fikoczek, był zawodowym górnikiem dołowym, a oprócz tego jeszcze ratownikiem górniczym. W związku z tym, przyjeżdżał tu zaraz po szychcie, albo jeszcze przed szychtą nocną, trzy razy w tygodniu. Potem, jak weszliśmy w system rozgrywek, to tak układał sobie zmiany, żeby móc być z nami podczas meczów w Krakowie, czy na wyjazdach, a jednocześnie nie tracić godzin pracy.
Pierwszy mecz ligowy, rozegraliśmy w 1974 z Posnanią Poznań i dostaliśmy straszne baty 60:0. Natomiast sparingi rozgrywaliśmy z Czarnymi Bytom. To była wtedy zupełnie inna gra, dosyć brutalna i z tej brutalności słynęła też drużyna Czarnych Bytom. Początki nie były więc łatwe, bo chodziło przede wszystkim o to, żeby nie spalić się psychicznie, że będzie jedna porażka, potem druga, piąta. Przetrwaliśmy jednak ten najgorszy okres dwóch pierwszych lat.
KC: Jakim wynikiem kończyły się na ogół spotkania sparingowe z Bytomiem?
KK: To były raczej porażki. Bytom był wtedy w pierwszej lidze, więc nie był to zaskakujący obrót sprawy w pierwszych latach.
KC: Jaką funkcję pełnił Pan w tym czasie w Juvenii?
KK: Wtedy byłem wiceprezesem do spraw młodzieży. W 1965 roku zostałem wybrany do zarządu klubu jako osiemnastolatek i czynny zawodnik w koszykówce. W 1976 roku był jubileusz naszego klubu i na stadionie Cracovii był mecz Polska – Francja, który zorganizował klub. I tam wystąpił nasz zawodnik, Andrzej Dziubek, pozycja 10, który był pierwszym naszym graczem, wziętym do kadry narodowej. Był to bardzo dobry rugbista, ale niestety po jakimś czasie od tego spotkania wyjechał na stałe do Stanów Zjednoczonych.
KC: Skąd wzięło się określenie „Wariat Sportowy”?
KK: Miłość do sportu miałem od samych lat młodzieńczych, ponieważ grałem w szkole średniej w piłkę ręczną. Potem również w reprezentacji Krakowa w swojej kategorii wiekowej, dzięki nauczycielowi wf-u, który nota bene był zawodnikiem Zwierzynieckiego w tej dyscyplinie. Później, jak przeszedłem do technikum, zacząłem koszykówkę, lekkoatletykę i narciarstwo i siatkówkę i piłkę nożną…
KC: Jak dało się to wszystko pogodzić?
KK: Piłka nożna, jak wiadomo, w zimie nie ma rozgrywek, więc nie kolidowała z dyscyplinami halowymi. W piłkę grałem w Cracovii, w koszykówkę i siatkówkę w MKS Jordan, narciarstwo również w MKS Jordan, a lekkoatletykę, podobnie jak piłkę, w Cracovii. W trzeciej, albo czwartej klasie zdobyłem tytuł najwszechstronniejszego sportowca Krakowa, dlatego, że w każdej dyscyplinie miałem jakieś osiągnięcie. Największy sukces odniosłem w lekkoatletyce, bo w płotkach miałem czwarty czas w Polsce w kategorii junior młodszy. Niestety przy przeskoku na wyższe płotki, miałem już trudności z wypracowaniem ilości kroków pomiędzy nimi. Ogólnie w lekkoatletyce płotki to moja koronna dyscyplina, ale był też skok w dal, trójskok i sztafeta na drugim wirażu, czyli trzecia zmiana. Raz wystąpiłem w zawodach ligi, w skoku o tyczce, gdzie zaliczyłem 2,30, jako jedyny mój skok w życiu. Nie miał kto wystąpić, gdyż kolega był kontuzjowany, więc po krótkim przygotowaniu, godzinnej potyczce z tyczką, udało mi się uzyskać ten rezultat.
KC: W jaki sposób trafił Pan do Juvenii?
KK: W bardzo prosty sposób. Kiedy grałem w koszykówkę w MKS Jordan, trenerem był Stanisław Malota, który organizował drużynę juniorów w Juvenii, z tego względu, że był taki odgórny nakaz. Zespół powstał bardzo szybko, ale trwało to jedynie 2 lata, bo później graliśmy już jako pierwsza drużyna.
KC: Czy próbował Pan też swoich sił w rugby?
KK: Oczywiście próbowałem, choć jako nie zarejestrowany zawodnik, ale jakimś cudem udało mi się wystąpić w kilku meczach, jako ten brakujący do składu piętnasty. Wiele meczów sędziowałem z uwagi na bark sędziów wyznaczonych. Kapitanowie obu drużyn wybierali wówczas sędziego. W Krakowie byłem to przeważnie ja, na wyjazdach zdarzyło się to dwukrotnie. Na boisku natomiast na ogół pojawiałem się jako rwacz, który był dla mnie najbezpieczniejszą pozycją.
KC: Którzy zawodnicy z tego pierwszego, historycznego treningu Juvenii, pozostali w klubie na dłużej?
KK: Chociażby Stanisław Walencik (aktualny trener żaków i mini żaków – przyp. autora). Przewija się też Stasiu Romb. Leszek Samel pojawił się w niedługim czasie od pierwszego spotkania. Do tej pory przychodzą tu: Piotr Mielnikow (trener młodzików, przyp. autora) Tadziu Kowalczyk, Feliks „Felek”, Wiesiu Stawowski,. To był właśnie ten pierwszy miot. Przewijało się wciąż dużo chętnych, ale często, szybko rezygnowali. Nie było już ponawiających ogłoszeń prasie, a przychodzili głównie chłopcy ze szkół, liceów, technikum mechanicznego i pedagogicznego. Już w tamtym okresie, były dwa momenty, które mogły decydować o tym, że wcześniej weszlibyśmy do pierwszej ligi. Nie mieliśmy złej drużyny, tylko brakowało nam obycia i tego „czegoś”. Na przykład, kiedy pojechaliśmy na decydujący mecz do Olsztyna, sytuacja była taka: wygrywamy – wchodzimy, remisujemy lub przegrywamy – zostajemy w II lidze. Niestety zakończyło się remisem 7:7, przy sędzi, w stanie wskazującym na spożycie i to nie jest tylko moja opinia, ale także wszystkich dziennikarzy z Olsztyna. Po prostu nie dał nam grać. Graliśmy na głównym boisku Stomilu Olsztyn, było sporo kibiców. Tymczasem każde nasze podanie to dla niego był przód, a byliśmy drużyną zdecydowanie lepszą. Drugim momentem był rewanż z Budowlanymi Lublin, gdzie u nich wygraliśmy, a u siebie niestety przegraliśmy i to jednego, poważnego powodu, którym było wspomaganie przy udziale lekarza, o które poprosili mnie zawodnicy. W pierwszej połowie grali jeszcze nieźle, ale w drugiej ich ruchy były powolne, ślamazarne i nieskoordynowane. Bije się w piersi za tę decyzję i drugi raz takiego błędu już bym nie popełnił, a nie wiadomo, jak by potoczył się mecz, gdyby tego nie wzięli. Budowlani byli co prawda wtedy w świetnej formie, ale i my graliśmy dobrze…
W każdym razie od początku lat 80-tych zaczęliśmy już grać. To nie była zabawa, tylko gra. Pojawiły się mecze wygrane, choć wciąż więcej było porażek. W tym właśnie okresie, znajdowałem się także we władzach Polskiego Związku Rugby, więc miałem też pewne układy, nie tyle u sędziów, ale u prowadzących kadrę trenerów. W związku z tym, zawsze starałem się naszych najlepszych zawodników umiejscawiać w kadrze. W międzyczasie, założyłem także filię naszej sekcji w Niepołomicach. Była to drużyna juniorów, którą prowadził nauczyciel, bardzo dobry gracz, pochodzący z Poznania, którego losy rzuciły z Wielkopolski, właśnie do Niepołomic. Mięliśmy więc w tym okresie dwie drużyny juniorów. Lata 80-te był to więc okres największego rozrostu sekcji rugby, ale pozostawał wciąż jeden, ogromny problem, jakim była nieustanna walka o boisko. Ówcześni prezesi preferowali piłkę nożna, A-klasową, gdyż wyżej nie udało im się awansować. Była jednak ich oczkiem w głowie, a na moje argumentacje, że najszybciej można osiągnąć awans do pierwszej ligi, czyli prestiż, za pomocą drużyny rugby, odpowiadali, że niszczymy murawę. Tymczasem wystarczy spojrzeć na boisko dziś, gdzie jest idealna trawa, bo tak naprawdę to piłkarze niszczą murawę przy bramkach. W każdym razie, była dość duża wymiana zdań pomiędzy mną, a prezesem i oczywiście zawodnikami, gdyż musieliśmy trenować na Błoniach i tam też nie raz rozgrywaliśmy nasze mecze. Właśnie z tego powodu trzeba było zawiesić sekcję w 1986. Drugą przyczyną był brak oczekiwanych wyników i dający się we znaki brak zawodników. Zawiesiłem sekcję w Juvenii, a graczy fizycznie przeniosłem do Korony, gdzie powstała w ten sposób nowa drużyna. Uczyniłem to mając na uwadze tylko dobro zawodników, czyli fakt, że będziemy mieć boisko, wyjazdy na obozy, dresy, opłacone przejazdy na mecze, czyli wszystko to co łączy się ze sportem na tym poziomie rozgrywek, jak również drobne pieniądze otrzymywane za treningi. Na początku atmosfera była więc zupełnie inna. Niestety nie udało mi się załatwić, aby stadion na Parkowej, dzierżawiony od Garbarni stał się naszym obiektem, więc tułaliśmy się pomiędzy boiskami. Graliśmy na KS Borek, a trenowaliśmy na Prokocimiu. W pewnym momencie jednak znów zabrakło zawodników, więc w uzgodnieniu z graczami, podjęliśmy decyzję o zawieszeniu również tej sekcji, po trzech latach działalności.
Za niedługo jednak, z Juvenii odszedł prezes Chodak, była teraz pani prezes. Leszek Samel z kolegami doszedł wtedy do zgody, że wrócą do macierzystego klubu i w ten sposób sekcja została reaktywowana. Odniosło to skutek taki, że Juvenia jest teraz w pierwszej lidze i jak widać wszystko się świetnie rozrasta.
KC: Czy pamięta Pan pierwszy wygrany mecz Juvenii?
KK: Był to mecz z Siedlcami, kiedy powstała tam sekcja. Rozgrywany był tutaj, w Krakowie, ale nie pamiętam dokładnej daty, ani wyniku. Musiało to być około 1980 roku.
KC: Juvenia grała wtedy w II lidze. Z jakimi drużynami walczyła wtedy o awans?
KK: Na pewno Posnania, Budowlani Olsztyn i Budowlani Lublin, nie wiem czy nie Ogniwo Sopot. Mam do dziś wycinki z gazet, dotyczące naszych meczów, które kolekcjonuje aż do chwili obecnej, żeby mieć jakąś pamiątkę. Starałem się od początku, jak mogłem. Jeździliśmy też na turnieje zagraniczne, z których chyba najbardziej do zapamiętania był pierwszy, w Ołomuńcu. Największy wtedy w Europie, dwudniowy turniej międzynarodowy, na który zjeżdżały się drużyny z Walii, Szkocji, Francji, Rumunii, Niemiec no i oczywiście Czech i Polski. W pierwszym turnieju zajęliśmy drugie miejsce, przegrywając jedynie w finale, z drużyną walijską, która zdecydowanie przewyższała wszystkich umiejętnościami. My jednocześnie, byliśmy jedyną ekipą, która przyłożyła im punkty. Ci, którzy tam byli, na pewno nigdy nie zapomną, kiedy po tym ostatnim spotkaniu, wyszliśmy na wielką salę bankietową, wszystkie drużyny wstały i sprawiły nam owację na stojąco za bardzo efektywną grę. To był chyba 1983 rok.
W tym czasie mieliśmy wielu doskonałych zawodników. Między innymi Wojtek Stolarski, nazywany „Lokomotywą”. Zawodnik trzeciej linia młyna, który przez jakiś czas grał nawet w drużynie narodowej, gdzie bardzo dobrze się spisywał. Chłopak z Huty, z wielkim zacięciem do gry. Kiedy się ożenił, wyjechał do Pruszcza Gdańskiego i stamtąd przyjeżdżał na każdy mecz, żeby grać z nami. Stąd właśnie przezwisko „Lokomotywa”. Czy spotkanie było w Krakowie, czy Olsztynie, on był z nami.
Jednym z najkrócej trenujących, ale mającym efekty graczem, którego szybko włożyłem do kadry, był Tadeusz Wołek. Wiceminister sprawiedliwości, były prezydent Sądu Okręgowego w Krakowie. On trenował rzut młotem. Młociarzy z Cracovii mieliśmy kilku, to znaczy Wacek Filek, który również był w kadrze narodowej, Wojciech Bąk no i właśnie Tadziu Wołek. Miał on 2 metry wzrostu, więc szybko znalazł sobie miejsce w kadrze trenera Wiejskiego, który preferował wówczas grę formacją młyna. Miał on tylko jedną wadę, która dyskwalifikowała go trochę do osiągania dużych sukcesów, ponieważ on się bał, że zrobi komuś krzywdę. To znaczy, że się przewróci i przygniecie kogoś swoją masą. Poza nim, bardzo długo był w kadrze jeszcze Andrzej Pyla. Grał na drugiej linii młyna. Bardzo dobry chłopak, młociarz albo dyskobol, bo już dokładnie nie pamiętam. Po jakimś czasie zaczął mu jednak dokuczać kręgosłup, gdyż pracował jako grabarz na cmentarzu.
Ale w międzyczasie pojawiła się perełka w naszym klubie, to znaczy Janusz Wilk. On był nietypowy, bo lewonożny, ale przede wszystkim miał ogromne serce do walki. Też szybko znalazł się w kadrze no i bardzo długo w niej pozostawał. Oprócz wspomnianego przeze mnie już Dziubka, to oczywiście, o kadrę na początku ocierał się także Leszek Samel. W każdym razie tych zawodników było kilku, pomimo że klub nie zdobywał laurów, nie grał w pierwszej lidze, to zawodnicy byli powoływani. Uważałem bowiem, że każde zgrupowanie reprezentacji, na którym jest zawodnik, coś musi dać. Musi go doszkolić, a potem przynieść to do drużyny, ciągnąc ją w górę. I dlatego tak mi zależało, żeby jak najwięcej zawodników do tej kadry załapać.
KC: I na koniec jeszcze kilka interesujących historii Krzysztofa Kalisza z dziejów naszej sekcji rugby
KK: Z ciekawszych historii, załatwiałem także zwolnienia od wojska. Jeden z naszych graczy, Zenek Dynia, był w jednostce i pojechałem do generałów porozmawiać, żeby wypuścili go na mecz. To był bardzo dobry zawodnik z pierwszej linii młyna, który miał taki zwyczaj, że przy pierwszym wiązaniu, uderzał mocno przeciwnika głową. A głowę miał bardzo silną i twardą, także tamten wył, a ten się cieszył, że masz już go z głowy i załatwił „miękkie” wiązanie młyna. W każdym razie pojechałem po niego i przy mnie wsadzili go do samolotu, bo musiał odbyć skok spadochronowy. Zaliczył go i mógł jechać z mną. Drugi przypadek, to Bogdan Dobranowski, pseudonim Dziki, który również grał w kadrze, a przebywał w jednostce w Pychowicach. Jak wiadomo, przed przysięgą rekrut nie może opuszczać koszarów przez trzy miesiące. Tymczasem ja przyjeżdżałem po niego pod bramę i wsadzałem do samochodu, czy autobusu i tak samo odstawiałem po meczu. Był więc zwalniany, powiedzmy „nielegalnie”, ale za zgodą dowódców.
Z kolei, nasz grający trener Fikoczek, był celem przeciwnej drużyny, jako najlepszy na boisku. Wiadomo, że kiedy pozbędzie się dobrego łącznika ataku, jakaś część drużyny ubywa. Tak właśnie było, kiedy graliśmy w Sochaczewie z Orkanem. Fikoczek dostał ordynarny cios pięścią w głowę i musieliśmy go znieść z boiska. Na szczęście akurat nadszedł czas przerwy i sędzia pozwolił nam zabrać go na chwilę do szatni. Sprawa zakończyła się tak, że wyszedł na drugie 40 minut i grał do końca spotkania.