W rugby grają dziś zarówno menedżerowie, jak i byli kibole. W tej brutalnej grze jest coś, co łagodzi obyczaje. Jej esencją jest duch „good sportsmanship”. Narodziła się zaś dzięki sztubackiemu wybrykowi chłopca.
Rugby to najbrutalniejszy sport zespołowy świata. Postawni, krótko ostrzyżeni mężczyźni przemierzają w pogoni z jajowatą piłką trawiaste boisko o wymiarach 100 na 70 metrów. Przepychają się, przewracają i ciągną za koszulki; liczy się tylko zatrzymanie przeciwnika. Widowisko bardziej przypomina średniowieczne melle czy walki gladiatorów w starożytnym Rzymie, aniżeli współczesny sport o bogatej kulturze i sztywnej, również pozaboiskowej etykiecie. Bo rugby to wbrew pozorom sport szlachetny. Nie ma w nim miejsca na burdy, złość, tanie gwiazdorstwo, urażoną dumę czy taktyczne faule. Być może to ostatnia dyscyplina na ziemi, w której dobrze pojęte sportowe współzawodnictwo jest ważniejsze niż zwycięstwo i pieniądze.
Niesforny chłopak w surowym świecie
Rugby narodziło się w odrobinę kuriozalnych okolicznościach. W 1823 roku, w miejscowości Rugby, siedemnastoletni uczeń Rugby School – Wiliam Webb Ellis postanowił przesądzić o wyniku pewnego niezwykle wyrównanego meczu piłki nożnej. Złapał futbolówkę w ręce, co wtedy było jeszcze dozwolone, i łamiąc już zasady zaczął z nią biec. Minął swoich zdziwionych kolegów i równie osłupiałych przeciwników, po czym spokojnie, z uśmiechem, położył piłkę w bramce. Ciało pedagogiczne nie było zadowolone z postępku młodego Wiliama, rozważano nawet relegowanie go ze szkoły. Ponieważ jednak pomysł na bieganie z piłką w rękach bardzo spodobał się chłopcom, pozwolono Ellisowi zostać i zaczęto się zastanawiać, jak sformalizować zasady nowej gry. Po raz pierwszy zapisano je w roku 1866. Gorączka rugby ogarnęła już wtedy nie tylko Wyspy, ale i rozprzestrzeniała się w koloniach brytyjskich, a także we Francji. Gra stała się czymś w rodzaju oficjalnego sportu brytyjskich szkół średnich. Instytucje te słynęły z surowego wychowania w duchu czystości moralnej i tężyzny fizycznej, ale również „good sportsmanship”. To on jest esencją kultury rugby. Piłka nożna rodziła się jako „dżentelmeńska gra dla chuliganów”, była dyscypliną ludową, która potrzebowała wielu zasad, by zawodnicy nie zrobili sobie krzywdy. Z rugby było odwrotnie. To „chuligańska gra dla dżentelmenów” – ludzi spętanych wieloma konwenansami, którzy na czas meczu mogą się od nich uwolnić.
Spokojny szał
Dziś piłka nożna to najpopularniejszy sport świata: budżety klubów liczone w setkach milionów euro, galaktyczne transfery, kontrakty reklamowe, półboski status gwiazd, fanatyczni fani, ale również zadymy na stadionach i bójki kiboli. Rugby jest inne. Mimo że najważniejsze rozgrywki w Wielkiej Brytanii, Irlandii, Francji, Włoszech, Nowej Zelandii, Australii czy RPA lokalnie dorównują popularnością footballowi, to otacza je zupełnie inna atmosfera. Wszelka pozaboiskowa agresja jest nie do pomyślenia, a nawet w trakcie gry niezwykle rzadko wykracza poza sportowe zmagania; w rugby nie opluwa się przeciwników, nie łamie się im nóg i nie uderza łokciem, a przynajmniej nie z premedytacją. Po każdym meczu odbywa się obowiązkowy piknik, na którym gracze i kibice obu drużyn mieszają się ze sobą i wspólnie kontynuują rozpoczęty ciężką, fizyczną walką dzień. Zupełnie jakby zwycięstwo nie było istotne. A przecież w meczach Pucharu Sześciu Narodów, najważniejszego w Europie turnieju, rozgrywanego co cztery lata, śmiertelne wypadki nie są wcale rzadkością. Dopóki gra się toczy, zawodnicy naprawdę zrobią wszystko, by zwyciężać. Na tym paradoksie prawdopodobnie polega cała magia rugby – potrafi ono dostarczać prawdziwych sportowych emocji, nie generując jednocześnie agresji w realnym świecie. Zadbali o to XIX-wieczni belfrowie, dyscypliną wpajając zasady dobrego wychowania przyszłym elitom Imperium.
Menedżerowie i kibole
W „starych krajach rugby” sport ten jest wciąż uprawiany głównie przez elity. Jego największe gwiazdy to najczęściej wychowankowie doskonałych szkół z tradycjami, na przykład Jonny Wilkinson, najwybitniejszy angielski rugbista XXI wieku, swoją karierę sportową rozpoczynał jako uczeń College’u Lorda Wandswortha. Amatorsko zaś za jajowatą piłką we Francji, Wielkiej Brytanii czy Australii uganiają się szefowie firm, menedżerowie i finansiści. Dla nich gra jest jedynie elementem większej kultury spędzania wolnego czasu – z jednej strony prawdziwa rywalizacja, z drugiej przyjaźń i integracja. Tak jak mecz nie może odbyć się bez pikniku, tak trening, zgodnie z tradycją, powinien skończyć się towarzyskim spotkaniem w pubie; oczywiście okraszonym odpowiednią ilością pintów. Sytuacja w krajach, gdzie rugby dopiero zdobywa popularność, jest nieco inna. Brutalna natura tego sportu przyciąga do niego również ludzi ze społecznych dołów. Tematem tym zajął się reżyser Sylwester Latkowski w swoim dokumencie pod tytułem „To my rugbiści”. Film, opowiadając historię kiboli Arki Gdynia, często byłych więźniów, którzy założyli drużynę rugby i sięgnęli po mistrzostwo Polski pokazuje, jak kultura rugby potrafi zmienić człowieka, wydobyć z niego pozytywne cechy. Profesjonalne rozgrywki w Polsce nie mają oczywiście tak ogromnej oprawy jak brytyjskie czy francuskie, ale rodzimi rugbiści starają się podtrzymywać najlepsze tradycje i standardy „starych krajów”. Zawodnicy czołowych drużyn ligi, gdy tylko pogoda sprzyja, a samorząd pozwoli, zapraszają swoich kibiców (i wszystkich zainteresowanych) na pomeczowe pikniki. A gdy człowiek o posturze rugbisty zaprasza na piknik, nie powinno się odmawiać.
Maciej Krawczyk